16 stycznia 2016
Dziura
Wstrzymywaliśmy się z postem na temat Kambodży, wmawiając sobie, że może zmęczeni jesteśmy, za dużo słońca, dolar za drogi czy coś tam jeszcze, co spowoduje, że jesteśmy nieobiektywni i nie możemy dostrzec ukrytego piękna tej krainy. Gdzie tam. Kilka dni temu napisałem, że „wpadliśmy” w Kambodżę, i wiecie co? Dobrze napisałem, bo ten kraj to dziura, dziura w której palą się tony śmieci. To, że to dziura po bombie, a raczej ich milionach, to inna sprawa, ale nie będziemy z sentymentem spoglądać na historię tego biednego kraju. Nikt nie powiedział, że wszędzie będzie pięknie i pachnąco, ale też nikt nie powiedział, że będziemy Wam sprzedawać landrynkowe historie jacy to z nas odkrywcy dziewiczych terytoriów i jakie prawdziwe i autentyczne oblicze świata będziemy tutaj przedstawiać. O ile o Wietnamie nasłuchaliśmy dużo złego, a potem byliśmy niesamowicie pozytywnie zaskoczeni, o tyle o Kambodży nie mieliśmy specjalnie żadnego wyobrażenia. No dobra, ja miałem trochę, że to będzie w końcu jakiś nieprzeczołgany przez turystów kraj. Wiecie Lara Croft, Rambo, G. I Joe (to nie wiem co ma wspólnego, ale za dzieciaka tak mi się kojarzyło), czyli przygoda. Bardziej się nie mogłem mylić. Może jakbyśmy podążali turystycznym szlakiem od zabytku do zabytku, będąc przewożeni nocą w bagażnikach, tak jak z resztą jeżdżą miejscowi, to rozczarowanie było by mniejsze, ale tak jedziemy przez te miasta, miasteczka, wsie, obtrąbywani przez wszystko co się da, spychani z drogi nawet przez nieletnich rowerzystów i zaprzęgi garbatych bawołów, które „idą na trzeciego” przy wyprzedzaniu, i patrzymy. Patrzymy i się nadziwić nie możemy.
Ten kraj to jakiś wielki nieudany eksperyment. Organizacje międzynarodowe, NGOsy i wszyscy święci ładują tu grube miliony zielonych banknotów, tymczasem to jedna wielka pralnia pieniędzy, gdzie ścierają się interesy ruskich oligarchów będących w niełasce imperatora, chińskich nowobogackich, którzy nie wiedzą, już gdzie pompować kasę i mafijnej policji, która kontroluje cały przemyt do tego kraju.
Jak dodam, że żarcie jest drogie i słabe, to nic nie zmieni, ale jest. Zajechaliśmy dzisiaj do prowincjonalnego miasteczka. Znalazł się przyzwoity hotel za standardowe 8$ z restauracją (sic!) obok. W ostatnich dniach w knajpach, bez względu jak zapadła dziura by nie była w menu są dwie ceny 2 i 2,5$, no chyba, że chcesz porcję big, ale my aż tacy ryzykanci nie jesteśmy. Za dwójkę masz najpodlejsze danie czyli ryż lub makaron przesmażany z czym popadnie. Czasami wyjdzie smaczne. Za 2,5$ lądujesz w klasie wyżej, możesz mieć co dusza zapragnie, pod warunkiem, że umiesz przeczytać to z menu. Nasza dzisiejsza kantyna przy hotelu nie grzeszyła tłumami gości, więc stwierdziliśmy, że idziemy po taniości. Jaki byłem rozgoryczony, gdy najprostsze danie, nudel zup, czyli zupa z makaronem, nie miała ani nitki makaronu, za to kilka cebul go udających. Gdyby ta cebula nie była zalana wrzątkiem o smaku chloru to może bym się zmusił do połknięcia drugiej łyżki. Jak zatęskniłem za wietnamskimi Pho.
Ludzie też nie poprawiają sytuacji. Khmerowie nie grzeszą gościnnością, zainteresowaniem czy choćby bezinteresownym uśmiechem. Zapomnij o życzliwym przywitaniu jak w Laosie czy uśmiechach i machaniu w Wietnamie. Chociaż dzisiaj po raz pierwszy udało mi się nawiązać konwersację dłuższą niż standardowe zamówienie żarcia.
- Bonjour!
- Bonjour, comment sava?
- Sava bien! Wyciągam butelkę wody z lodówki.
- Deux mille.
- Merci.
- Merci, thank you.
Blubry #3: Kambodża
25.2.16