czwartek, 31 grudnia 2015

W Krainie Miliona Słoni*
31.12.15

W Krainie Miliona Słoni*

Zastanawialiśmy się chwilę dokąd udać się z Chin. Początkowo rozważaliśmy Wietnam, ale nasłuchaliśmy się sporo negatywnych opinii o tym kraju i uznaliśmy, że odpuszczamy i pojedziemy do Laosu. Po hałaśliwych Chinach przyda nam się trochę odpoczynku, a Laos to jeden z najbardziej zrelaksowanych krajów w regionie. Może tam uda nam się kupić motorki? Kto wie.

Z Kunmingu w Chinach jest bezpośredni autobus do Vientianu, stolicy Laosu. Wiadomo, że nie lubimy chodzić na łatwiznę (a przynajmniej Bartek) i podzieliliśmy przekraczanie granicy na etapy. Całe szczęście, bo chyba bym nie przeżyła 48 h podróży autobusem. Z Kunmingu do Jinhongu i stamtąd do Laosu, taki był plan i wykonaliśmy go w 100%.
Im dalej od Kunmingu byliśmy, tym roślinność robiła się bardziej tropikalna. Góry porośnięte dżunglą, parno duszno i zielono. Do tego słonie – nie widzieliśmy ich , ale znaki drogowe ostrzegały przed nimi. Autobus z Kunmingu do Jinghongu jest dość drogi (ponad 200 CNY), przynajmniej w porównaniu do innych tras. Ale i sama podróż jest interesująca i trzeba się uzbroić w cierpliwość. Kierowca co chwilę zatrzymywał się na poboczu, nie po to by dać odpocząć pasażerom, o nie! Zbieraliśmy różna kontrabandę do luków bagażowych autobusu, jakieś tajemnicze pakunki i zawiniątka. A gdy przyszło do prawdziwej przerwy zatrzymaliśmy się w chyba najbardziej obskurnym zajeździe na całej trasie. Po drodze mijaliśmy całkiem przyzwoicie wyglądające przydrożne restauracje. Niestety w tej najbrzydszej kierowca miał jakąś tajemną umowę z właścicielami. On jadł za darmo, gdy przywiózł klientów. Tym razem dużego biznesu nie było, bo niewielu z naszych współpasażerów skorzystało z oferty „restauracji”.

W Jinghongu od razu kupiliśmy bilety do Luang Namtha w Laosie (70CNY). Udaliśmy się do hotelu i po obfitej kolacji poszliśmy spać. Przed wyjazdem z Chin podjęliśmy jeszcze próbę wymiany juanów na dolary. Nothing is easy in China jak to mawiają. Nie ma niestety takiej możliwości, jeśli pieniądze wypłacało się z bankomatu. Aby wymienić juany na dolary trzeba mieć kwitek, że wcześniej dokonywało się odwrotnej operacji. Kontrola obcej waluty musi być. Spróbujemy na granicy pozbyć się reszty chińskich pingpongów. 

Bartek straszył mnie, że do Laosu pojedziemy autobusem co ma trzy koła zamiast czterech. Na szczęście pojazd był sprawny i posiadał wszystkie koła. Tylko był mały i napakowany miejscowymi i mnóstwem bagażu. Granicę przekroczyliśmy bez problemu. Jak się później zorientowaliśmy, problem mógł być i to spory. Ktoś źle wyliczył datę końca ważności wizy ( i nie byłam to ja!) i z Chin wyjechaliśmy o jeden dzień później. Na granicy nikt tego nie zauważył (lub nie chciał) i nas wypuścili. Przeprawa z chińskimi pogranicznikami nie należałaby pewnie do najprzyjemniejszych.
Dzięki czujności Bartka uniknęliśmy scamu na granicy. Rzucili się na nas cinkciarze z „atrakcyjnymi” kursami wymiany. 

900 000 czy 100 000?

zdjęcia z www.banknoteworld.com

Bartek zauważył specyfikę laotańskich banknotów - nominał wzbudził podejrzenie
Handlarze walutą odwracają banknoty tym „większym” nominałem do góry. Trochę to mylące. Można się nieźle przejechać, a cwany cinkciarz jest kilkadziesiąt tysięcy kipów do przodu. Nie z nami te numery! 

Znalezienie domku w Luang Namtha trochę nam zajęło. Bartkowi bardzo chciało się siusiu, ta potrzeba przysłoniła mu wszystkie zmysły i poszliśmy w niewłaściwym kierunku. Nasza miejscówka okazała się cudownym drewnianym domkiem nad brzegiem stawu rybnego z widokiem na góry i pola ryżowe. Idealne miejsce na wypoczynek. 


Mieliśmy jakieś 500 metrów na lokalny bazar, mogliśmy codziennie zaopatrywać się w świeże warzywa na śniadanie. Opatentowaliśmy również gotowanie jajek grzałką (kupioną jeszcze w Kirgistanie) w menażce, do tego pomidor, ogórek i chleb. Chleb to dużo powiedziane... Po południu obiad w tajskiej lub lokalnej restauracji, i tak leniwie płynął nam dzień za dniem. Nie brakowało nam niczego. Wieczorem często chodziliśmy na night market (nocny rynek z jedzeniem) po różne smakołyki: grillowane banany czy sticky rice (grillowany ryż z mleczkiem kokosowym). Widok z okna mieliśmy przecudowny, internety śmigały jak szalone – wakacje od wakacji. Po kilku dniach przypomniało nam się, że jesteśmy w podróży dookoła świata i trzeba gdzieś się ruszyć, byle nie za szybko. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Luang Prabang i tam spróbujemy szczęścia z zakupem motocykli.

Świątynia buddyjska w Luang Namtha
Chciałam być sprytna i wygodna, namówiłam Bartka na podróż minivanem. Będzie lepiej, myślałam, będzie mniej ludzi myślałam. A potem wcisnęli 12 białasów do busa dla Azjatów. Drogi w Laosie nie należą do najlepszych i są bardzo kręte, nieprzyjemne samopoczucie opuściło nas dopiero gdy zjechaliśmy trochę niżej. Podróż trwała dłużej niż przewidywano, ponieważ kilka razy czekaliśmy, aż otworzą drogę. Umęczeni i powyginani dojechaliśmy do Luang Prabang. Zainstalowaliśmy się w hostelu i poszliśmy upolować coś do jedzenia. To, co ukazało się naszym oczom, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Sto milionów turystów delektujących się „autentycznym” Laosem, wszędzie hałas i krzyki. Uciekamy, to nie jest nasz Laos! Następnego dnia ewakuujemy się z hostelu do o wiele sympatyczniejszego guest house’u. Spokojniejsza część miasta, nie ma tylu turystów, blisko do restauracji (taniej!!!). To coś dla nas.

Kolonialna zabudowa Luang Prabang
Uspokojeni nową lokalizacją możemy poznać miasto. Luang Prabang to dawna stolica Laosu (do 1975 roku), wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z okresu panowania Francuzów zachowało się wiele budynków architektury kolonialnej. Obecnie znajdują się w nich hotele i restauracje. Do tego w mieście jest ponad 30 świątyń buddyjskich. Nadaje to miastu niesamowity urok. Można szwendać się bez celu wiele dni i za każdym razem natknąć się na coś nowego. 




W mieście odbywał się festiwal filmowy. Wstęp był darmowy i nie bylibyśmy sobą nie korzystając z okazji. Filmy tajskie, laotańskie i wietnamskie. Obejrzeliśmy dwa. Jak na wschodzące kino Azji południowo-wschodniej, całkiem nieźle. Martwi mnie tylko przewijający się motyw małżeństwa z cudzoziemcem, jako leku na biedę i problemy. I zawsze zmusza się wykształcone i bystre dziewczę. Ale generalnie brawa dla pomysłodawców i organizatorów. Festiwal połączony był z obchodami 25- lecia Luang Prabang na liście UNESCO i paradą słoni. Otóż pewien facet wymyślił sobie, że przejdzie przez Laos z karawaną słoni. W szczytnym celu przypomnienia wszystkim, że słoni w Laosie zostało tylko 900. Niestety nie udało nam się zobaczyć na żywo końcowej parady, niezbyt jasno komunikowali kiedy to ma się wydarzyć. Zainteresowanych odsyłam na stronę FB: Elephant Caravan
Mimo powolnego trybu życia jaki wiedliśmy, byliśmy bardzo aktywni (jak na nas). Wybraliśmy się na wycieczkę rowerową obejrzeć słonie (niestety już poszły spać)


 i na wycieczkę nad wodospad Kuang Si

Rezerwat niedźwiadków


Niestety nasze poszukiwania motorków okazały się bezowocne, maszyn do kupienia nie było zbyt wiele, a te co się pojawiały były, powiedzmy, w nie najlepszym stanie. Dlatego postanowiliśmy jechać jednak do Wietnamu.

Laos

Nie miałam zbyt dużego wyobrażenia o Laosie, wiedziałam jedynie, że nie jest to zbyt bogaty kraj. Trochę się zdziwiłam, gdy w Luang Namtha zobaczyłam same pickupy Toyoty Hilux, chyba promocja była na ten model w salonie. Wg internetów to najlepiej sprzedające się auto w Laosie, 42% rynku. Laos jest bardzo „ustawiony” pod turystów z tzw. Zachodu (czy globalnej północy). Są knajpy z zachodnim jedzeniem, mnóstwo agencji które organizują trekking do „autentycznych” górskich osad, czy wyprawę kajakiem. Laotańczycy wiecznie uśmiechnięci i wołający „sabaidee” (cześć), nikt się nigdzie nie śpieszy, nie ma presji z niczym. Bardzo podobne nastroje jak w Tajlandii. Podobno wynika to z dość burzliwej historii tego kraju, który był  długo podzielony przez dwóch okupantów (Francję i Tajlandię) a potem okrutnie wykorzystany przez Amerykanów w wojnie z Wietnamem (Amerykanie zrzucili 2,5 mln ton bomb na ten kraj!) Więcej szczegółów tutaj Motherjones

PRAKTYCZNE:
Wiza do Laosu: kupujemy ją na granicy za 30 USD, trzeba mieć ze sobą zdjęcie paszportowe. Do tego 2 USD opłaty turystycznej i 2 USD opłaty manipulacyjnej.
Z Kunmingu jest bezpośredni autobus do stolicy Laosu - Vientianu. Nie polecamy – drogi są tak kręte i kiepskie, że po 8 h ma się dość.
Opcja kombinowana Kunming – Jinhong (200 CNY) i Jinhong – Luang Namtha (70 CNY)
Galeria zdjęć z Laosu:

  • Tydzień #27-28 (7-20/12)


  • Tydzień #25-26 (23/11-6/12)




  • * XIV nazwa królestwa Lan Xang, założonego przez laotańskiego księcia

    0 komentarze:

    Prześlij komentarz