Tīng bu dong*
Po pobycie w Kirgistanie, Chiny jawią się nam jak wielka cywilizacja. Nowoczesny budynek przejścia granicznego, eleganckie i gładkie jak stół wielopasmowe drogi asfaltowe.
Nasz pierwszy przystanek do Kaszgar, miasto leżące niedaleko granicy z Kirgistanem. „Niedaleko” w Chinach to pojęcie względne, w tym przypadku to 230 km.
Wysiadamy z taksówki i wpadamy wprost w azjatycki chaos. Setki skuterów i elektrycznych rowerów jadą na raz we wszystkich kierunkach. Musimy na nowo opanować sztukę przechodzenia przez jezdnię i chodzenia po chodniku (po którym poruszają się też elektryczne pojazdy). Każdy kraj rządzi się swoimi ulicznymi prawami. Taksówkarz nas omamił wizją zawiezienia pod sam hostel. Oczywiście tego nie zrobił i musieliśmy gibać z plecakami. Na szczęści nie było to daleko. Nie ufajcie taksówkarzom w żadnej części świata. W hostelu wywołaliśmy lekką konsternację, ponieważ wg obsługi nie zmieścimy się do łóżek w dormie (wieloosobowy pokój). Jesteśmy za wysocy. Dostajemy w tej samej cenie pokój dwuosobowy. Wreszcie jakieś profity z bycia wysokim „białasem”.
Właśnie – fakt, że jesteśmy wysocy i biali powoduje wielkie zainteresowanie naszymi osobami. Gdziekolwiek nie pójdziemy, zawsze się na nas patrzą, a właściwie to gapią, i robią „oooo”. Czasem czuję się jak ufoludek. Chińczycy z upodobaniem obserwują nas gdy jemy, czytamy czy robimy coś tak niezwykłego jak spanie. Widocznie w głowach im się nie mieści, że biali też takie rzeczy robią.
Szwendamy się po Kaszgarze półtora dnia. Kupujemy nawet bilet na pociąg do Urumczi, jesteśmy z siebie bardzo dumni. Wydaje nam się, że będzie to takie łatwe w całych Chinach, nic bardziej mylnego (ale o tym później).
Kaszgar to miasto leżące w najbardziej na zachód wysuniętej prowincji Sinciang. To okręg autonomiczny, zamieszkały przez Ujgurów.
Ujgurzy to mniejszość etniczna pochodzenia tureckiego. Zamieszkują teren obecnej prowincji Sinciang od X wieku. Wyznają islam, z wyglądu przypominają bardziej Uzbeków czy Kazachów. Nie mają z Chińczykami łatwego życia. Chiny pompują w ten region bardzo dużo gotówki. Budują nowe miasta, fabryki i szkoły. Kosztem starych tradycyjnych domów i wsi ujgurskich. Korzystają na tym głównie Chińczycy Han, którzy przybywają do Sinciangu ściągnięci rządową wizją lepszych zarobków. Większość stanowisk urzędniczych czy rządowych zajmują Chińczycy Han. Kontrolują oni życie polityczne i gospodarcze Sinciangu. Bez znajomości mandaryńskiego, Ujgurzy nie mają szans na lepszą pracę. Nie pozwala im się też na swobodne wyznawanie religii. Meczety są dostępne tylko dla osób pełnoletnich, mężczyźni musieli zgolić tradycyjne brody, a kobietom nie wolno nosić chust zasłaniających twarz. Dyskryminacyjna polityka Chin frustruje Ujgurów, co skutkuje wybuchami przemocy. Dwa lata temu demonstracje przerodziły się w krwawe protesty. Łatwo przyczepić im łatkę islamskich terrorystów, a oni w desperacji walczą o zachowanie swojej kultury . Wybierając niestety nienajlepszy sposób. Walka Tybetańczyków o swoją wolność jest widocznie bardziej medialna.
Polecam te dwa artykuły: Ujgurzy i Wyborcza.pl
Kaszgar został przez Chińczyków „wyremontowany”. Czyli właściwe stare miasto i tradycyjna ujgurska zabudowa zostały zrównane z ziemią. Na miejsce starego powstało „nowe stare miasto”. I sprzedawane jest turystom jako zabytkowe. Mimo wszystko ma ono swój urok. Na jednej z bocznych uliczek przysiadamy na chwilę, by poobserwować bawiące się dzieci. Biegają samopas, nie przejmując się nikim i niczym. I są oczywiście słodkie jak kotki z fejsbuka.
Jesteśmy negatywnie zaskoczeni ilością wojska i policji na ulicach. Auta, transportery opancerzone i kilkuosobowe patrole piesze mają pokazać Ujgurom, że Wielki Brat czuwa.
Bilet do Urumczi już mamy, pozostaje nam tylko przedostać się na dworzec. W tym regionie podchodzi się do kontroli bagażu bardzo poważnie. Pierwszą bramkę przechodzimy, ale druga kontrola wykrywa w bagażu Bartka śmiercionośne i nielegalne przedmioty : tubkę silikonu i kleju, jakieś narzędzia i szwajcarski scyzoryk oraz nożyczki. O nie! Scyzoryka bez walki nie oddamy. Pan policjant radzi nam, żeby wysłać go pocztą. Bartek pobiegł na pocztę, a ja pilnuję bagażu. Po 20 minutach zaczynam się niepokoić, bo zaraz nasz pociąg a Bartka nie ma. Zjawia się w końcu i na moje pytanie czy się udało, odpowiada z kamienną twarzą, że tak. Dopiero po chwili przyznaje się, że przemycił scyzoryk w portfelu pod cukierkami i aparatem fotograficznym. Bo na poczcie okazało się, że nie ma mowy o wysłaniu gdziekolwiek tak niebezpiecznego narzędzia.
W Urumczi jesteśmy po 24h jazdy pociągiem. Próbujemy kupić bilety do Xianu, tak jak zakładał nasz plan. Niestety nie ma biletów na dwa tygodnie w przód. Przedłużamy pobyt w hostelu o jeden dzień i nabywamy bilety na szybki pociąg do Lanzhou ( 2000 km w 11 h). Korzystamy z anglo i rosyjskojęzycznego pana kasjera i od razu kupujemy też następny bilet Lanzhou - Chengdu.
W Urumczi na ulicach też dużo policji, obok naszego hostelu stoi nawet transporter opancerzony. Czy ich obecność, w razie sytuacji kryzysowej, by w czymś pomogła? Szczerze wątpię, zanim by się wygramolili z auta, byłoby po wszystkim.
Do zwiedzania w mieście nie ma za wiele. Jedna z atrakcji miasta to Muzeum Regionalne, jest darmowe więc idziemy!
Mamy też czas na oswajanie się z „chińskością”. Z mlaskaniem, siorbaniem czy głośnym puszczaniem bąków. Bawimy się w grę „nie-wiem-co-jem”. Jeśli w knajpie nie ma menu z obrazkami lub chociażby w szczątkowym angielskim, to nic nie zamówimy. A nawet jeśli coś zamawiamy, to nie zawsze jest takie, jak nam się wydaje że będzie. Tak samo jest z zakupami w sklepie. Niewiele znanych nam marek. Dużo słodyczy i innych przekąsek. Nie ma sera żółtego, kawa koszmarnie droga. Ciężkie jest tu życie bez znajomości chińskiego. Bo niby Chińczycy w szkołach uczą się angielskiego, ale z marnym skutkiem. Gdy mają coś powiedzieć strasznie się zacinają i zapominają słów. I wydaje im się, że jak coś do nas mówią po chińsku to my rozumiemy. Więc ja mówię po angielsku, a pani do mnie po chińsku i jest OK.
Z Urumczi strzelamy teleporta do Lanzhou. Mamy zabukowany śliczny hostelik niedaleko dworca kolejowego. Idziemy tak jak nam GPS pokazuje. Ale hostelu ani widu ani słychu. Lokalne dziadki nie potrafią nam pomóc, aż w końcu zjawia się młody Chińczyk. Najpierw próbuje nas podprowadzić pod hostel z chińskim smartfonem, ale to nie skutkuje. Dzwoni zatem na numer podany na ich stronie internetowej. Pani wychodzi po nas na główną ulicę. Okazało się, że hostel mieści się na ostatnim piętrze 10 piętrowego wieżowca. Bez żadnych oznaczeń, czegokolwiek. Bez pomocy na pewno krążylibyśmy do dziś po Lanzhou.
I znowu dostajemy dwuosobowy pokój! Jak miło. A hostel jest naprawdę sympatyczny. Dużo zieleni a nawet staw z rybkami.
Lanzhou położone jest nad rzeką Huang He, czyli Żółtą rzeką, poszliśmy ją zatem obejrzeć. Faktycznie jest żółta, a to dzięki błotu (mułom lessowym dop. prof. Gieczewska), które porywa ze sobą.
W Lanzhou wsiadamy w pociąg sypialny i jedziemy do Chengdu. Tam zaczekamy dwa na moją siostrę, która przywiezie nam ser, kiełbasę i inne artykuły pierwszej potrzeby.
Nasz pierwszy przystanek do Kaszgar, miasto leżące niedaleko granicy z Kirgistanem. „Niedaleko” w Chinach to pojęcie względne, w tym przypadku to 230 km.
Wysiadamy z taksówki i wpadamy wprost w azjatycki chaos. Setki skuterów i elektrycznych rowerów jadą na raz we wszystkich kierunkach. Musimy na nowo opanować sztukę przechodzenia przez jezdnię i chodzenia po chodniku (po którym poruszają się też elektryczne pojazdy). Każdy kraj rządzi się swoimi ulicznymi prawami. Taksówkarz nas omamił wizją zawiezienia pod sam hostel. Oczywiście tego nie zrobił i musieliśmy gibać z plecakami. Na szczęści nie było to daleko. Nie ufajcie taksówkarzom w żadnej części świata. W hostelu wywołaliśmy lekką konsternację, ponieważ wg obsługi nie zmieścimy się do łóżek w dormie (wieloosobowy pokój). Jesteśmy za wysocy. Dostajemy w tej samej cenie pokój dwuosobowy. Wreszcie jakieś profity z bycia wysokim „białasem”.
Właśnie – fakt, że jesteśmy wysocy i biali powoduje wielkie zainteresowanie naszymi osobami. Gdziekolwiek nie pójdziemy, zawsze się na nas patrzą, a właściwie to gapią, i robią „oooo”. Czasem czuję się jak ufoludek. Chińczycy z upodobaniem obserwują nas gdy jemy, czytamy czy robimy coś tak niezwykłego jak spanie. Widocznie w głowach im się nie mieści, że biali też takie rzeczy robią.
Szwendamy się po Kaszgarze półtora dnia. Kupujemy nawet bilet na pociąg do Urumczi, jesteśmy z siebie bardzo dumni. Wydaje nam się, że będzie to takie łatwe w całych Chinach, nic bardziej mylnego (ale o tym później).
Kaszgar to miasto leżące w najbardziej na zachód wysuniętej prowincji Sinciang. To okręg autonomiczny, zamieszkały przez Ujgurów.
Ujgurzy to mniejszość etniczna pochodzenia tureckiego. Zamieszkują teren obecnej prowincji Sinciang od X wieku. Wyznają islam, z wyglądu przypominają bardziej Uzbeków czy Kazachów. Nie mają z Chińczykami łatwego życia. Chiny pompują w ten region bardzo dużo gotówki. Budują nowe miasta, fabryki i szkoły. Kosztem starych tradycyjnych domów i wsi ujgurskich. Korzystają na tym głównie Chińczycy Han, którzy przybywają do Sinciangu ściągnięci rządową wizją lepszych zarobków. Większość stanowisk urzędniczych czy rządowych zajmują Chińczycy Han. Kontrolują oni życie polityczne i gospodarcze Sinciangu. Bez znajomości mandaryńskiego, Ujgurzy nie mają szans na lepszą pracę. Nie pozwala im się też na swobodne wyznawanie religii. Meczety są dostępne tylko dla osób pełnoletnich, mężczyźni musieli zgolić tradycyjne brody, a kobietom nie wolno nosić chust zasłaniających twarz. Dyskryminacyjna polityka Chin frustruje Ujgurów, co skutkuje wybuchami przemocy. Dwa lata temu demonstracje przerodziły się w krwawe protesty. Łatwo przyczepić im łatkę islamskich terrorystów, a oni w desperacji walczą o zachowanie swojej kultury . Wybierając niestety nienajlepszy sposób. Walka Tybetańczyków o swoją wolność jest widocznie bardziej medialna.
Polecam te dwa artykuły: Ujgurzy i Wyborcza.pl
Kaszgar został przez Chińczyków „wyremontowany”. Czyli właściwe stare miasto i tradycyjna ujgurska zabudowa zostały zrównane z ziemią. Na miejsce starego powstało „nowe stare miasto”. I sprzedawane jest turystom jako zabytkowe. Mimo wszystko ma ono swój urok. Na jednej z bocznych uliczek przysiadamy na chwilę, by poobserwować bawiące się dzieci. Biegają samopas, nie przejmując się nikim i niczym. I są oczywiście słodkie jak kotki z fejsbuka.
Bilet do Urumczi już mamy, pozostaje nam tylko przedostać się na dworzec. W tym regionie podchodzi się do kontroli bagażu bardzo poważnie. Pierwszą bramkę przechodzimy, ale druga kontrola wykrywa w bagażu Bartka śmiercionośne i nielegalne przedmioty : tubkę silikonu i kleju, jakieś narzędzia i szwajcarski scyzoryk oraz nożyczki. O nie! Scyzoryka bez walki nie oddamy. Pan policjant radzi nam, żeby wysłać go pocztą. Bartek pobiegł na pocztę, a ja pilnuję bagażu. Po 20 minutach zaczynam się niepokoić, bo zaraz nasz pociąg a Bartka nie ma. Zjawia się w końcu i na moje pytanie czy się udało, odpowiada z kamienną twarzą, że tak. Dopiero po chwili przyznaje się, że przemycił scyzoryk w portfelu pod cukierkami i aparatem fotograficznym. Bo na poczcie okazało się, że nie ma mowy o wysłaniu gdziekolwiek tak niebezpiecznego narzędzia.
W Urumczi jesteśmy po 24h jazdy pociągiem. Próbujemy kupić bilety do Xianu, tak jak zakładał nasz plan. Niestety nie ma biletów na dwa tygodnie w przód. Przedłużamy pobyt w hostelu o jeden dzień i nabywamy bilety na szybki pociąg do Lanzhou ( 2000 km w 11 h). Korzystamy z anglo i rosyjskojęzycznego pana kasjera i od razu kupujemy też następny bilet Lanzhou - Chengdu.
W Urumczi na ulicach też dużo policji, obok naszego hostelu stoi nawet transporter opancerzony. Czy ich obecność, w razie sytuacji kryzysowej, by w czymś pomogła? Szczerze wątpię, zanim by się wygramolili z auta, byłoby po wszystkim.
Do zwiedzania w mieście nie ma za wiele. Jedna z atrakcji miasta to Muzeum Regionalne, jest darmowe więc idziemy!
Mamy też czas na oswajanie się z „chińskością”. Z mlaskaniem, siorbaniem czy głośnym puszczaniem bąków. Bawimy się w grę „nie-wiem-co-jem”. Jeśli w knajpie nie ma menu z obrazkami lub chociażby w szczątkowym angielskim, to nic nie zamówimy. A nawet jeśli coś zamawiamy, to nie zawsze jest takie, jak nam się wydaje że będzie. Tak samo jest z zakupami w sklepie. Niewiele znanych nam marek. Dużo słodyczy i innych przekąsek. Nie ma sera żółtego, kawa koszmarnie droga. Ciężkie jest tu życie bez znajomości chińskiego. Bo niby Chińczycy w szkołach uczą się angielskiego, ale z marnym skutkiem. Gdy mają coś powiedzieć strasznie się zacinają i zapominają słów. I wydaje im się, że jak coś do nas mówią po chińsku to my rozumiemy. Więc ja mówię po angielsku, a pani do mnie po chińsku i jest OK.
Z Urumczi strzelamy teleporta do Lanzhou. Mamy zabukowany śliczny hostelik niedaleko dworca kolejowego. Idziemy tak jak nam GPS pokazuje. Ale hostelu ani widu ani słychu. Lokalne dziadki nie potrafią nam pomóc, aż w końcu zjawia się młody Chińczyk. Najpierw próbuje nas podprowadzić pod hostel z chińskim smartfonem, ale to nie skutkuje. Dzwoni zatem na numer podany na ich stronie internetowej. Pani wychodzi po nas na główną ulicę. Okazało się, że hostel mieści się na ostatnim piętrze 10 piętrowego wieżowca. Bez żadnych oznaczeń, czegokolwiek. Bez pomocy na pewno krążylibyśmy do dziś po Lanzhou.
I znowu dostajemy dwuosobowy pokój! Jak miło. A hostel jest naprawdę sympatyczny. Dużo zieleni a nawet staw z rybkami.
Lanzhou położone jest nad rzeką Huang He, czyli Żółtą rzeką, poszliśmy ją zatem obejrzeć. Faktycznie jest żółta, a to dzięki błotu (mułom lessowym dop. prof. Gieczewska), które porywa ze sobą.
W Lanzhou wsiadamy w pociąg sypialny i jedziemy do Chengdu. Tam zaczekamy dwa na moją siostrę, która przywiezie nam ser, kiełbasę i inne artykuły pierwszej potrzeby.
* czyt. ting pu tong, mandaryński - nie rozumiem
0 komentarze:
Prześlij komentarz